Ex-torrenty.org
Muzyka / Metal
METAL CHURCH - BLESSING IN DISGUISE (1989/2020) [MP3@320] [FALLEN ANGEL]


Dodał: xdktkmhc
Data dodania:
2021-06-21 18:40:08
Rozmiar: 148.42 MB
Ostat. aktualizacja:
2023-08-20 13:47:00
Seedów: 0
Peerów: 0


Komentarze: 0

...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...


Nie zamierzam wcale ukrywać swoich fascynacji tym zespołem, a zwłaszcza jego muzycznymi dokonaniami poczynionymi w pierwszym okresie działalności grupy i obejmującym pięć albumów („Metal Church”, „The Dark”, „Blessing In Disguise”, „The Human Factor”, „Hanging In The Balance”). Do dzisiejszej prezentacji wybrałem LP nr.3, czyli „Blessing In Disguise”. To bardzo pokaźna, bo niemal 55 min. dawka metalowych uniesień, na najwyższym z możliwych do zaoferowania przez tak doświadczonych muzyków poziomie artystyczno – wykonawczym. W dodatku materiał został obleczony w długie, epickie i monumentalne formy, a do takich rozwiązań sam kunszt i techniczna biegłość muzyków, niestety nie wystarczą – niezbędny do tego jest talent i niesłychana wyobraźnia! Nie muszę chyba dodawać, że METAL CHURCH wszystkie te cechy posiadał i to w ilościach wywołujących zazdrość u innych współtworzących metalową scenę zespołów. Choć w metalowym światku sekcja rytmiczna tego zespołu uchodziła za wzorcową, truizmem byłoby stwierdzenie, że ten zespół zapisał się w annałach muzycznych tylko z tego powodu. Z tą genialną sekcją rytmiczną to oczywiście prawda ale w tym zespole każda jego składowa, sama w sobie stanowiła wyznacznik najwyższych standardów, niczym certyfikat znaku towarowego gwarantującego najwyższą jakość! Na wysokości trzeciego studyjnego krążka ta załoga, napędzana sukcesem dwóch rewelacyjnych pierwszych albumów, stanowiła doskonale zespoloną metalową maszynę. Pomimo bardzo poważnych zmian personalnych (po wydaniu „The Dark” z grupą rozstali się: założyciel i gitarzysta Kurdt Vanderhoof oraz doskonały i charyzmatyczny wokalista, David Wayne), METAL CHURCH A.D. 1989 wciąż pozostawał wyznacznikiem najwyższej jakości, i to nie tylko na uprawianym przez siebie poletku ale i w całym muzycznym światku, czego najlepszym potwierdzeniem i namacalnym dowodem jest właśnie omawiany „Blessing In Disguise”. Już po samym tytule (należy go odczytywać, jako powstanie czegoś, co „W końcowym rozrachunku wyjdzie wszystkim na dobre”) można domniemywać, iż muzycy nowego wcielenia METALOWEGO KOŚCIOŁA byli dumni z jakości zarejestrowanego przez siebie materiału i zachęcali do zapoznania się z nim – bez towarzyszących takim sytuacjom obaw – wszystkich ortodoksyjnych fanów pierwszego i zarazem klasycznego wcielenia grupy. Bo muzyczne propozycje, jakie znalazły się na „Blessing In Disguise”, wciąż posiadały niezaprzeczalne cechy pierwszych dwóch krążków; w dalszym ciągu miały swój niepowtarzalny mroczny klimat, niepodrabialną tajemniczość i były niezmiennie wciągające. „Nowa twórczość” grupy nadal była umiejscowiona gdzieś pomiędzy thrash metalem a tradycyjnym heavy metalem, choć jak się mi wydaje, na rzeczonym albumie zaczęła ciążyć w stronę bardziej klasycznej jego odmiany. Utwory utrzymane były raczej w średnich tempach, co nie oznacza, że zabrakło (w ramach poszczególnych kompozycji) stosownych przyspieszeń, odpowiedniego ciężaru czy pojawiającego się w najbardziej odpowiednich momentach rzetelnego doładowania („It’s A Secret”, „Cannot Tell A Lie”). Doprawdy porywający to muzyczny materiał i choć utrzymany w większości w średnich tempach, to jednocześnie niezwykle urozmaicony, zaś poszukujący w muzyce jak największej ilości pOPISów solowych, zdecydowanie będą ich ilością i jakością ukontentowani; świetnych, finezyjnych, gitarowych partii znajdą tutaj co nie miara! Wszystko to, i wiele więcej znajdziemy na niezmiernie obfitym w muzyczne doznania trzecim dziecku tej kapeli!

Warunki głosowe nowego nabytku grupy, wokalisty Mike’a Howe’a, to przedmiot osobnych dywagacji. Zadanie miał facet piekielnie trudne i bardzo niewdzięczne, wszak musiał zastąpić legendarnego Davida Wayne’a! Został wpuszczony na głęboką wodę podejmując próbę zmierzenia się z legendą poprzednika ale wybrnął z tego zadania doskonale, mimo iż dysponował zgoła odmiennymi aniżeli poprzednik: barwą głosu, rodzajem wokalnej ekspresji oraz sposobem wokalnej artykulacji. Mike, posiadając wyborne warunki głosowe nie tylko fantastycznie odnajduje się w tych bardziej melodyjnych fragmentach ale także doskonale jego wokal radzi sobie z partiami ostrzejszymi i wymagającymi większej zadziorności. Zatem główny gardłowy zdał egzamin z notą celującą! To doprawdy znakomity wokalista! Znalezienie takiego, to jak znalezienie skarbu! Zatem… ideał, rzec by można!

Chciałbym w tym miejscu nieco więcej uwagi, a co za tym idzie także i miejsca poświęcić wyjątkowej kompozycji, „Rest In Pieces (April 15, 1912)”. Napisałem wyjątkowej nie dlatego, że jest nadzwyczajną, wybitną czy specjalnie wyróżniającą się na tle pozostałych utworów z „Blessing In Disguise”, gdyż wszystkie one nie odbiegają od siebie poziomem ale dlatego, iż właśnie jesteśmy w przededniu, bądź tuż po (w zależności od tego, kiedy Naczelny znajdzie czas na zredagowanie i opublikowanie tego tekstu) 107 rocznicy największej w dziejach katastrofy morskiej. Co prawda w tekście tego utworu jedynie raz, i to w ostatnim wersie pada nazwa bohatera tej opowieści, niemniej jednak data widniejąca w podtytule nie pozostawia wątpliwości o czym traktował będzie ten utwór. Mowa rzecz jasna o „Titanicu”! Najbardziej luksusowy liniowiec świata poszedł na dno 15 kwietnia 1912 roku po zderzeniu z górą lodową. Miało to miejsce w trakcie jego dziewiczego rejsu z Southhampton do Nowego Jorku. Spośród 2207 znajdujących się na jego pokładzie osób ocalało zaledwie 712. Wielu postrzegało dramat „Titanica” w kategoriach symbolicznej i sromotnej porażki największej podobno przypadłości ludzkiej, czyli pychy w starciu z nieprzewidywalną i niewybaczającą błędów człowieka naturą. Również u schyłku drugiej dekady XXI wieku, ta zajmująca pozycję nr.1 na liście „parszywej siódemki głównych przywar ludzkości”, wciąż ma się znakomicie, zaś historia „Titanica” doczeka się najprawdopodobniej ciągu dalszego. Oto bowiem australijski biznesmen Clive Palmer, zamierza wskrzesić pamięć o legendarnym parowcu, zbudować jego replikę i rzecz jasna wyruszyć nim w rejs pokonując tę samą trasę, co protoplasta. Cały projekt ma zostać ukończony już w 2020 roku. Czy rzeczywiście dojdzie on jednak do skutku? Jeśli tak, na pewno nie umknie to niczyjej uwagi. Pasażerska selekcja na pokładzie „Titanica”, stanowiła jakby w pigułce obraz ówczesnego klasowego podziału społeczeństwa. Na statku obowiązywał bowiem ścisły podział na trzy starannie oddzielone i odizolowane od siebie części (każda dla pasażerów innej klasy). Oznaczało to, że posiadacze biletów trzeciej klasy nie mogli korzystać z luksusów i atrakcji zarezerwowanych dla pasażerów klasy pierwszej. Od godz. 0.40 na pokładzie łodziowym skoczne melodie przygrywa znakomita orkiestra okrętowa złożona z siedmiu muzyków pod batutą Wallace’a Hartleya. Muzycy pozostaną na posterunku aż do końca, dodając otuchy pasażerom i – albo zwłaszcza – by zapobiec panice na pokładzie statku. Wypuszczą instrumenty dopiero, gdy fale wyrwą im pokład spod stóp. I do tego słynnego motywu nie omieszkali nawiązać w swoim utworze muzycy METAL CHURCH, a uczynili to (symbolicznie?) w jego ostatnich wersach: „The orchestra played to the last moments an eerie almost unreal sound. The calm and icy North Atlantic. Titanic’s burial ground.” / „Orkiestra do ostatnich chwil grała dziwne, niemal odrealnione dźwięki. Spokojny zazwyczaj i chłodny Północny Atlantyk stał się miejscem pochówku Titanica” (tłum. własne). Ten numer świetnie zapowiada się już na starcie. Muszę przyznać, że to perkusyjne tornado wywołane przez Kirka Arringtona w intro do tego utworu robi niesamowite wrażenie, spotęgowane jeszcze bardziej dzięki jego przestrzennemu, realizacyjnemu rozmachowi. Słuchacz odnosi wrażenie totalnego perkusyjnego osaczenia, gdyż gęsto nabijany perkusyjny motyw szczelnie wypełnia przestrzeń kanałów odsłuchowych – to swoisty perkusyjny nalot na nasze ośrodki słuchu. Oj, robi to wrażenie!

Do tej lepkiej niczym miód beczki pochlebstw zmuszony jednak jestem dołożyć łyżeczkę dziegciu… Chodzi o brzmienie tego albumu. Niezrozumiałym dla mnie jest fakt, iż za tym być może i oryginalnym ale na pewno nie profesjonalnym brzmieniem krążka stoją tacy mistrzowie konsolety, jak Terry Date czy Joe Alexander. Zauważalny brak selektywności, głuche, zduszone, pozbawione specyficznej, charakterystycznej dla tej grupy dynamiki i powermetalowego pazura brzmienie, czyli elementów tak charakterystycznych dla dwóch fantastycznych poprzedniczek. Niby jest fajnie zachowany ciężar brzmieniowy, w takim nawiązującym do hardrockowej tradycji obszarze ale jednocześnie wszystko jest jakieś skompresowane, hermetyczne, ściśnięte, zdławione, jakby realizator dźwięku odgórnie założył, że pasmo rejestrowanych dźwięków nie wyjdzie poza ściśle określony poziom częstotliwości. Cierpią na tym zwłaszcza ścieżki gitary rytmicznej w tych bardziej zagęszczonych brzmieniowo i intensywniejszych obszarach, a i wyborne partie solowe gitarowego duetu: Craig Wells i John Marshall nie są należycie wyeksponowane i nie zawsze wychodzą, jak powinny na pierwszy plan. Cóż z tego, że witalność i muzyczna wyobraźnia tej pary zdaje się być nieposkromione, skoro ich partie niejednokrotnie mozolnie przebijają się przez grubą warstwę mętnego brzmieniowego nieładu. Do tego jeszcze, by poczuć choćby cząstkę mocy płynącej z tego materiału, gałkę potencjometru trzeba ustawić w takim położeniu, w którym odtwarzanie doskonale brzmiących płyt zarejestrowanych już w nowym wieku, wyrwałoby głośniki z obudowy kolumn, a tu ledwie namiastka tej mocy! Czepiam się? Niech każdy oceni sam, bo być może nikt tu niczego nie schrzanił, a to, co słyszymy, jest dokładnie tym, co zespół zamierzał i chciał osiągnąć? Niektórzy „znawcy” tej materii twierdzą, że brzmienie albumów, to rzecz subiektywna. Ale pomyślmy: Czy piękny kurort jest na pewno dokładnie tym samym miejscem, jeśli spowija go ciężka smogowa zawiesina? Pomimo tego, moja ocena tego albumu pozostaje od lat niezmienna, czyli bardzo ale to bardzo wysoka, gdyż ocena podstawowa każdego wydawnictwa należy się za wartość artystyczną, zaś aspekt techniczny powinien stanowić bardzo ważną co prawda ale jednak wartość dodaną!

Zgoła odmiennie sprawa ma się z lirykami, które – co dla tego zespołu stanowiło normę – są znakomite! I tu nie potrafię odmówić sobie przyjemności zaprezentowania choćby małej próbki literackich zdolności odpowiedzialnych za warstwę tekstową. Mój wybór padł na „Badlands”: „I ride alone, the wasteland I cross will take another life. We’ll take another life. I feel a dry wind, dust is in my eyes, the arctic cold at night. The earth it tells me lies. God in heaven my only friend, will I live to see my journey’s end. As the world awakens me so hard, my values have been changed.” / „Przemierzam samotnie pustkowie, ku miejscu w którym otrzymam nowe życie. Wszyscy otrzymamy w nim nowe życie. Odczuwam powiew suchego wiatru, zaś w oczach zalega pył, wyczuwam arktyczny chłód nocy. Tu na ziemi byłem notorycznie karmiony kłamstwami. Bóg w niebie, to mój jedyny przyjaciel i pozwoli mi żyć, bym mógł oglądać ostatni etap swojej ziemskiej wędrówki. Kiedy tylko świat w brutalny sposób upominał się o mnie, drastycznej zmianie ulegały wyznawane przeze mnie wartości”. (tłum. własne). Piękno zatem wyziera na tym albumie nie tylko z każdej zagranej nuty ale i każdego bez mała wersu. Zakończę krótkim stwierdzeniem: Brać w ciemno!… nawet za dnia!

Box Kultury

Mówi się, że METAL CHURCH to tylko dwa pierwsze albumy z Davidem Waynem na wokalu, że to właśnie debiut „Metal Church” i „The Dark” to najlepsze wydawnictwa amerykańskiego zespołu. Trudno się z tym nie zgodzić, ale w żadnym wypadku nie można zapomnieć o kolejnych wydawnictwach, z dużym naciskiem na „Bleesing In Disguise”, czy też „The Human Factor”.

Po sukcesie „The Dark” mogło się wydawać, że wszystko jest w najlepszym porządku, ale niestety zespół zaczął się sypać. Kurdt Vanderhoof , który źle znosił trasy koncertowe i życie jako gwiazda heavy metalowa postanowił odejść z zespołu, pozostając jednak osobą mającą duży wpływ na materiał i ogólny wydźwięk zespołu. Zastąpił go Jon Marschall, który przez pewien okres był członkiem METALLICA. Oprócz lidera METAL CHURCH zmiany zaszły także na pozycji wokalisty, gdzie w miejsce Davida Wayna pojawił się Mike Howe. Zmiany personalne drastyczne i mogłoby się wydawać, że wpłyną na poziom muzyki granej przez metalowy kościół.

Pod względem poziomu nie uświadczymy wielkiego spadku, ale pod względem stylu można doszukać się już słyszalnych zmian. Przede wszystkim na „Blessing Disguise” nie uświadczymy już takiej energii i mocy, czy też szybkości jakiej można było doszukać się w przypadku dwóch poprzednich albumach, nie ma już tyle power metalu, a jest nawet momentami więcej heavy metalu, czy też thrash metalu. Skoro już wspomniałem thrash metal to już od razu przejdę do brzmienia, które jest takie zwarte, nieco brudne i takie surowe i to poniekąd cecha charakterystyczna dla płyt thrash metalowych. Jednak takie brzmienie jest wręcz wymagane, kiedy to kompozycje oparte są na ciężkich partiach gitarowych, utrzymanych najczęściej w średnim tempie.

Zmiany personalne przyniosły ze sobą świeżość i przetworzenie stylu METAL CHURCH, już przy otwieraczu „Fake Healer” można z łatwością wyłapać zmiany. Długość trwania utworu, który poniekąd jest jedną z bardzo istotnych zmian, bo na tym albumie dominują kompozycje długie i to pewne novum jeśli chodzi o albumy METAL CHURCH, bo zawsze kończyło się na jednej kompozycji o takiej charakterystyce. Idąc dalej, mamy średnie tempo i bardziej heavy metalowy wydźwięk. Pozostało brudne, surowe, thrash metalowe brzmienie, melodyjne, bardzo chwytliwe melodie i ciężkie partie gitarowe. Tutaj trzeba pochwalić dwóch zmienników. Mike;a Howa, który okazał się godnym następcą, który technicznie jak i pod względem osobowości wpasował się od razu do stylu METAL CHURCH. Radzi sobie zarówno w dolnych rejestrach, a także w górnych, momentami przypominając swojego poprzednika. Drugą osobą, której nie można pominąć przy wychwalaniu jest John Marschall, który idealnie wypełnił pustkę po Vanderhoofie i pod względem wygrywania melodii i riffów nie wiele ustępuje Kurdtowi.

To co stanowi o potędze tego albumu to bez wątpienia niezwykle zapadające riffy i partie gitarowe, które łączą ciężar, mrok, z dużą dawką melodyjności i to jest cecha niemal wszystkich utworów, zwłaszcza tych bardzo rozbudowanych kompozycji jak „Rest In Piece (April 15,1912)”, „Badlands”, czy też najdłuższego kolosa jaki zespół stworzył, a mianowicie „Anthem To The Estranged” . W tych utworach dzieje się sporo, są liczne zmiany, sporo urozmaiceń temp, linii melodyjnych, wokalnych, czy też szeroki zakres solówek. Również podobnie jak na poprzednich albumach tak i tutaj nie zabrakło typowych rozpędzonych kompozycji, w których można się doszukać thrash metalowych elementów i do tej grupy należy zaliczyć: „Of Unsound Mind”, instrumentalny „ It's A Secret”, czy też zadziorny „Cannot Tell A Lie” .

Wszystko się sprowadza do tego, że album pod względem kompozycji nie ma wad i do tego prezentuje bardziej urozmaicony materiał niż na poprzednich albumach, prezentuje nieco inny styl, powiedziałbym bardziej heavy metalowy. Choć to już nieco inny METAL CHURCH to jednak można się doszukać kilka punktów stycznych z poprzednimi albumami, np. brzmienie, czy partie gitarowe, ale też sporo nowych rozwiązań. Jednak ani zmiany personalne, ani zmiana stylu nie zmieniły jednego, a mianowicie poziomu muzyki METAL CHURCH. Kolejny bardzo udany album metalowego kościoła.

PMW


1. Fake Healer 5:55
2. Rest In Pieces (April 15, 1912) 6:39
3. Of Unsound Mind 4:44
4. Anthem To The Estranged 9:32
5. Badlands 7:24
6. The Spell Can't Be Broken 6:48
7. It's A Secret 3:49
8. Cannot Tell A Lie 4:17
9. The Powers That Be 5:22

10. Badlands (Edit)-Bonus
11. Fake Healer (Edit)-Bonus


Mike Howe – śpiew
John Marshall – gitara
Craig Wells – gitara
Duke Erickson – gitara basowa
Kirk Arrington – perkusja
Kurdt Vanderhoof – gitara (gościnnie)


https://www.youtube.com/watch?v=VT5SoBCWXAo

NIE ZACHOWUJ SIĘ JAK PRAWDZIWY POLSKI KMIOT... POBIERAJĄC UDOSTĘPNIAJ... UDOSTĘPNIAJ TAKŻE PO POBRANIU!

INITIAL SEEDING. SEED 14:30-22:00.
POLECAM!!!

START WIECZOREM... 100% Antifascist

Lista plików

Trackery

  • udp://tracker.openbittorrent.com:80/announce
  • udp://tracker.opentrackr.org:1337/announce
  • Komentarze są widoczne dla osób zalogowanych!

    Żaden z plików nie znajduje się na serwerze. Torrenty są własnością użytkowników. Administrator serwisu nie może ponieść konsekwencji za to co użytkownicy wstawiają, lub za to co czynią na stronie. Nie możesz używać tego serwisu do rozpowszechniania lub ściągania materiałów do których nie masz odpowiednich praw lub licencji. Użytkownicy odpowiedzialni są za przestrzeganie tych zasad.
    Copyright © 2024 Ex-torrenty.org